Zapomniane dzieci
10 grudnia 2014 r. w C.K. Dworek Białoprądnicki, najwspanialszej placówce kultury Krakowa miał miejsce finisaż wystawy ZAPOMNIANE DZIECI. Opowiadała ona o tragicznych losach kilkudziesiąciu tysiący polskich dzieci, deportowanych w 1940 i 1941r. w głąb Rosji, a 72 lata temu cudownie ocalonych. W 1942 r. na mocy porozumienia Sikorski-Stalin udało się opuścić "nieludzką ziemię".W czasie "miodowych miesięcy" Stalina, Rosevelta i Churchilla nie można było liczyć na pomoc władz Wlk. Brytanii i USA. W tej sytuacji pierwsi wyciągnęli pomocną dłoń mieszkańcy Iranu i Indii i im w głównej mierze polskie dzieci, przeważnie sieroty i półsieroty zawdzięczają swe ocalenie.
W czasie swych wędrówek po świecie odwiedziłem większość obozów polskich dzieci rozsianych na Bliskim Wschodzie, w Afryce Wschodniej, w Indiach, Nowej Zelandii i w Meksyku. Wspomnienia, komentarz z tych wypraw poniżej. W tym roku odwiedziłem po raz drugi Iran. I ja, i moi towarzysze podróży byli oczarowani gościnnością i serdecznością jego mieszkańców w stosunku do nas, turystów z dalekiego i chłodnego Lechistanu. Zapewne tak jak siedemdziesiąt lat temu? Mimo upływu lat ocalało wiele śladów pobytu Polaków, polskie cmentarze, groby, płyty pamiątkowe itd., przypominające o pobycie naszych rodaków na tej gościnnej ziemi. Szukanie ich było głównym celem ostatniej wyprawy.
(fragment wystawy)
(w sali teratralnej)
(występuje Sybirak Lech Trzaska)
(występuje Sybirak Herbert Kopiec)
ZAPOMNIANE DZIECI
„Jeśli zapomnę o nich
Ty Boże na niebie
zapomnij o mnie”
( Adam Mickiewicz)
Polacy, Polacy, znowu Polacy…
Polacy, Polacy , znowu Polacy, było ich tu wielu w czasie wojny! Tymi słowy w listopadzie 1992r. powitał uczestników mojej wyprawy Dookoła Świata pewien staruszek na Wielkim Majdanie w starej stolicy Persji Isfahanie! Po chwili zaczął wspominać: ”Były tu szkoły, gdzie uczyły się polskie dzieci, tu obchodziło się polskie rocznice, pielęgnowało polskie obyczaje. Gdy muezzin wyśpiewywał z minaretu kolejne wersety z Koranu, one śpiewały polskie pieśni patriotyczne i kolędy”.
To spotkanie było dla mnie pierwszą lekcją prawdziwej, najnowszej historii Polski.
Od pobytu w starej stolicy Persji najbardziej intrygującym problemem w czasie moich peregrynacji po świecie stała się dla mnie tułaczka polskich sierot po opuszczeniu „nieludzkiej ziemi”. Już wcześniej zetknąłem się z tym problemem w czasie pobytu na kontrakcie w Iraku. Przypominała o tym polska kwatera na cmentarzu w Bagdadzie oraz tablica pamiątkowa na jednej ze świątyń upamiętniająca pobyt ks. biskupa Józefa Gawliny w czasie wizytacji polskich obozów w połowie 1942 r.
Tułacze dzieci
W czasie „wieczystej przyjaźni” między Stalinem, a Hitlerem / 1939-41 / wywieziono w głąb Rosji około 1,7 mln. Polaków. Z tego ok. 400 tys. stanowiły dzieci. Gdyby w 1941 r. hitlerowcy nie dokonali inwazji na ZSRR, liczba zesłańców byłaby o wiele większa. Sowieci by wyeliminować wrogi im polski i inny element masowo wywozili ludność do wschodnich i północnych regionów ZSRR. W czasie pierwszej deportacji 10 lutego1940 r., może najstraszniejszej bo niespodziewanej, w środku mroźnej zimy w ciągu jednej nocy wywieziono 220 000 ludzi. Ta i kolejne wywózki odbywały się wg. podobnego „scenariusza”; „grupa uzbrojonych NKWD-zistów wspólnie z miejscową milicją wyważała drzwi domów budząc swe ofiary, informowała ich, że mają kilkanaście minut na spakowanie się, po czym odwoziła ich na stację kolejową gdzie czekał pociąg towarowy. Głodnych, zmarzniętych i przerażonych ludzi wpychano po 50-70 osób w ciemne czeluści wagonu, który zamykano i plombowano. Mały otwór w ścianie miał zastąpić okno, a dziura w podłodze „toaletę. W środku był bagaż, a dookoła cztery prycze- legowisko dla ludzi. Gdy pociąg ruszył łkaniom, płaczom i modlitwom dorosłych i dzieci nie było końca. Rozpoczęła się szczególna, tragiczna przygoda, dla dzieci niezwykła lekcja geografii!
Gdy w 1943r. ks. bp. J. Gawlinie zaprezentowano w Waszyngtonie jak dzieci amerykańskie, ucząc się religii i misjologii równocześnie studiują geografię ten odpowiedział:
„Moje dzieci uczą się także geografii, tylko nieco inną metodą. A mam tych dzieci blisko pół miliona. Jedno zostało w zimie wywiezione ze Lwowa lub Wilna i poznało z nie opalanego wagonu Kijów, jechało na Syberię lub do Kazachstanu, gdzie jest Syr Daria lub Jenisej. Inne zna pustynię, wichurę śnieżną, umie rąbać drzewo, było pastuchem, nawet traktorzystą. Zna na tyle geografię, by wiedzieć gdzie pogrzebało swoją mamusię!”
Dorośli i dzieci tylko dlatego, że byli Polakami zostali skazani na wieczne zatracenie, na śmierć głodową, śmierć z zimna, z wycieńczenia, z chorób. Stalin zapewne planował deportować całą ludność ze wschodnich terenów Polski, aby w przyszłości żaden polski rząd nie mógł rościć sobie praw do tych ziem.
I oto dla tych głęboko wierzących osób zdarzyła się rzecz nieprawdopodobna, cud- 21 czerwca 1941 r. nastąpiła agresja Niemiec na Rosję Sowiecką. Polacy i inne nacje gnębione przez zbrodniczy reżim Stalina przyjęły ją z niekłamaną satysfakcją. Nieoczekiwanym efektem było wznowienie stosunków dyplomatycznych ZSRR z rządem polskim na uchodźstwie 30 czerwca 1941r. Różnice ustrojowe, kwestie graniczne, warunki bytowe żołnierzy i ludności cywilnej, sposób użycia ewentualnej armii polskiej sformowanej w ZSRR i sprawa zaginionych oficerów ( Katyń ) sprawiły, że nie było możliwe trwałe porozumienie. Jednak ogłoszona przez Stalina „Amnestia” „wolnych przesiedleńców” /Polaków / po agresji niemieckiej w czerwcu 1941r. otwarła drzwi do opuszczenia „nieludzkiej ziemi” dla ok. 37 tys. matek i dzieci, którym udało się wraz z armią Andersa wyjechać do Iranu! Jednak niepewna przyszłość tego kraju była przyczyną wysiłków rządu polskiego w różnych krajach o ich przyjęcie! Gdy rządy USA i Wlk. Brytanii w imię przyjaznych stosunków z Rosją odmówiły gościny, pierwszym krajem, który to uczynił były Indie! Ich śladem podążyły władze krajów Afryki Wschodniej, Meksyku i Nowej Zelandii!!!
W Iranie
Po opuszczeniu Rosji do Iranu w dwóch transportach – w okresie marzec – kwiecień i sierpień- wrzesień 1942 r. przybyło wiele tysięcy dzieci.
W tym „sowieckim raju” dla niejednego z nic w tym Izy z Nowej Zelandii największym marzeniem było by jeszcze raz w życiu najeść się do syta chleba, by jeszcze raz położyć się do czystej pościeli. Nic dziwnego, że ostatnia droga do wolności- wejście na zapchany do granic przyzwoitości statek w Krasnowodzku dla wycieńczonych dzieci było wielkim przeżyciem. Dla Izy te dwa pragnienia spełniły się prawie natychmiast. Na statku wkrótce po odpłynięciu od brzegu pojawił się kapitan z całym workiem chleba, a po wyjściu na irański brzeg otrzymała czystą odzież.
Wg. raportu brytyjskiego oficera A. Rossa od marca do września 1942 r. wyjechało do Iranu łącznie 75 003 wojskowych i 41 128 cywili, w tym ok. 20 tys. dzieci. Ponadto przez Meszhed wyjechało 2 694 osoby, głównie cywili.
Na początku XXI w. dowiadujemy się z mediów jakim problemem dla państwa polskiego, jest przyjęcie kilku czy kilkunastu rodzin ze Wschodu. Jakie więc musiały być problemy z przyjęciem wielu tysięcy wygłodzonych, schorowanych i wynędzniałych, obcych dzieci w okresie wojny? W Pahlevi nad brzegiem M. Kaspijskiego palono zawszoną bieliznę, szczepiono dzieci, zeskrobywano z ciał brud, przestrzegano odpowiednią dietę. Wyniszczone organizmy w nowych warunkach nie zawsze potrafiły się oprzeć różnym chorobom; dezynterii, duru brzusznego, tyfusu plamistego itd. Nie wszyscy więc przeżyli trudy transportu, wysoką temperaturę i malaryczny klimat. Do końca 1943 r. zmarło 2119 osób…
Ogromne zasługi w ratowaniu polskich sierot miał angielski pułkownik A. Ross, który urządził specjalny obóz dla dzieci i roztoczył nad nimi staranną opiekę. Niestety trzeba było ruszać na południe. Po brytyjsko- radzieckiej inwazji na Iran w sierpniu 1941 r. północny Iran znalazł się pod okupacją sowiecką. W tym czasie powstał obóz w Teheranie i dwa przejściowe w Ahwazie i Meszhedzie. Po przybyciu do stolicy Iranu zakwaterowano dzieci w niedokończonej fabryce broni i w namiotach. Często sypiali na gołej ziemi. Dzieciom przynoszono materace, lampy, zabawki i słodycze, ale brakowało księży, pielęgniarek i lekarzy. W zabójczym klimacie wybuchła epidemii tyfusu plamistego i duru brzusznego. Każdego dnia umierało po ok. 15 osób. Z braku trumien grzebano dzieci owinięte kocem. Brakowało miejsca na pochówek. Na nowym cmentarzu przeznaczonym wyłącznie dla Polaków pochowano ok. 2000 zmarłych. A jednak jak wspomina płk. Ross: „ Byłoby nieprawdą twierdzić, że polscy uchodźcy w Teheranie byli entuzjastycznie nastawieni do wyjazdu na południe. Deportowani z własnych domów w Polsce i wożeni pod przymusem w różnych kierunkach po ogromnych przestrzeniach europejskiej i azjatyckiej Rosji nie mieli ochoty do dalszych podróży w nieznane, nawet w najlepszych warunkach”. Nie mieli ochoty wyjazdu na południe kraju, a tym bardziej za ocean. Najwięcej chętnych było na wyjazd do Meksyku, w nadziei na przekroczenie granicy USA gdzie mieli swych krewnych. Tymczasem dla ocalałych dzieci zaczęto organizować w Iranie szkoły, ochronki i różne kursy. Największy ośrodek powstał w Isfahanie. Decyzja umieszczenia dzieci w Isfahanie podyktowana była naglącą potrzebą wywiezienia jak największej ilości sierot do lepszych warunków klimatycznych i mieszkaniowych by po przeżyciach w ZSRR powróciły do zdrowia i nabrały sił. Początkowo było tu 250 dzieci, a z biegiem czasu znalazło się tu ok. 2 500 osób. W latach 1942-45 przewinęło się przez ten ośrodek około 2000 dzieci. Niektóre mieszkały tu od początku do końca istnienia obozu. Inne do wyjazdu do Afryki lub Nowej Zelandii.
Europejskie i amerykańskie siostry zakonne przekazały Polakom sześć szkół i internaty, a szach wypożyczył wielką pływalnię. Pomagał dzieciom ks. biskup Józef Gawlina, saperzy Karpackiej Dywizji, Siostry Nazaretanki i żołnierze alianccy stacjonujący w Iranie.
Ten stan nie mógł trwać długo. Obawa, że w razie zmian politycznych znowu mogły wrócić w ręce Sowietów napawała niepokojem. Jeszcze w czerwcu 1942 r. rząd brytyjski z rządami swych kolonii w Afryce Wschodniej i na konferencji gubernatorów w Nairobi zdecydował o umieszczeniu Polaków w krajach Afryki Wschodniej, a polskie sieroty zgodził się przyjąć rząd Indii.
W Indiach
Nie ma na świecie kraju równie fascynującego jak Indie. Już na początku w 1974 r. gdy pojawiła się pierwsza okazja udałem się „Nad Ganges”! Byłem pod wielkim wrażeniem polskiego inżyniera Maurycego Friedmana, współpracownika Gandhiego, który odwiedził mnie wówczas w Bombaju. Zaś w bibliotece polskiej w Madrasie, dowiedziałem się, że Indie były pierwszym krajem, który przyjął kiedyś polskie dzieci… Kilkoro z nich tam pozostało!
Polska kolonia w Bombaju uczyniła wszystko by losem ginących z głodu i chorób w azjatyckiej Rosji po zwolnieniu ze zsyłki zainteresować wpływowe koła Indii. Udało się! Poza pomocą zorganizowaną przez Czerwony Krzyż, pomagał Polish Children Fund ( Fundusz stworzony z inicjatywy Konsulatu w Bombaju ). Pomoc dzieciom niósł rząd Indii, brytyjskie władze lokalne i dziesiątki bezimiennych ofiarodawców.
Pierwszy transport polskich dzieci drogą lądową do Meszhedu miał miejsce 13 marca 1942r. Przy wsparciu Brytyjczyków i Hindusów pomoc organizował Konsulat RP w Bombaju. Konsul Eugeniusz Banasiński zaproponował władzom utworzenie obozu w Bandrze koło Bombaju. Tam dzieci miały odpoczywać i dochodzić do pełni sił. Jednak władze Indii odrzuciły ten projekt . W tej niełatwej sytuacji przyszła pomoc z niespodziewanej strony. Maharadża Navagaru J a m S a h e b D i g v i j a y S i n h j i e g , który osobiście jako chłopiec poznał w Szwajcarii Ignacego Paderewskiego, a po latach w Londynie Władysława Sikorskiego zainteresował się historią naszego kraju, szczerze polubił Polaków i przejął się tragicznym losem polskich sierot. Zaproponował utworzenie własnym sumptem obozu w B a l a c h a d i i to uczynił. Za jego przykładem poszło 25 maharadżów i innych dobroczyńców!
Natomiast w tworzeniu armii gen. Wł. Andersa ogromną rolę odegrał powstały w 1933 r. Konsulat w Bombaju. Wobec skandalicznego zaopatrzenia w żywność, odzież i sprzęt formowanych polskich oddziałów i cywilów ze strony Rosji istniała pilna potrzeba przekazania im niezbędnego wyposażenia z magazynów armii brytyjskiej. Nierzadkie były przypadki koczujących, wygłodzonych, obdartych i brudnych dzieci. Największym jednak osiągnięciem Konsulatu pod auspicjami PCK była organizacja ekspedycji z Indii z pomocą materialną. Ciężarówki jechały z żywnością, lekarstwami, odzieżą, a wracały z dziećmi z sierocińca w Aszhabadzie. Kierownikiem ekspedycji był Tadeusz Lisicki, a jedną z opiekunek Hanka Ordonówna. Eugeniuszowi i Kirze Banasińskiej udało się stworzyć kilka obozów. Największy z nich był w Valivade, gdzie umieszczono ok. 5 tys. uchodźców. Możliwość inwazji wojsk japońskich na Indie, a także trudności z przyjęciem większej liczby dzieci przez kraje Afryki Wschodniej była przeszkodą dla kolejnych transportów dzieci do tego kraju. Dopiero interwencja ministra spraw zagranicznych Anthony’ego Edena to zmieniła.
Gdy czyniłem przygotowania do pierwszej wyprawy dookoła świata 1992-94 r. i zbierałem adresy różnych organizacji międzynarodowych, instytucji polonijnych i zgromadzeń zakonnych, mój serdeczny przyjaciel, salezjanin ks. Andrzej Policht ( późniejszy założyciel Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego- w 1997 r. ) przekazał mi starannie przygotowany wykaz adresów wszystkich polskich misjonarzy tego zgromadzenia na świecie. Wśród nich była siostra Walentyna Czernik- salezjanka w Lonavli koło Bombaju.
W dzień św. Mikołaja 1992 r. mimo interwencji szefa pakistańskiego Urzędu Celnego w Wagah nie udało się wjechać naszym Fordem- Transit do Indii i wspólnie kontynuować podróż dookoła świata. To była przyczyna, że czwórka z sześcioosobowego zespołu postanowiła zostać w Indiach. Na domiar złego po zburzeniu przez Hindusów meczetu w Ayodia w kraju ogłoszono stan wyjątkowy. Nie można było wejść do centrum Delhi, ani wyjechać z tego miasta. W podobnej sytuacji znalazła się delegacja polskiego parlamentu z Marszałkiem Sejmu Wiesławem Chrzanowskim. Wraz z jednym studentem zostaliśmy zaproszeni na wspólną kolację, a później śp. p. Wiesław przyjmował nas w swym pokoju hotelowym. Sympatyczne to było przyjęcie. Niemniej miła była i „audiencja” u ks. Wesołowskiego polskiego kapłana, Nuncjusza Apostolskiego w Indiach. W tym czasie zatrzymaliśmy się na campingu i gdy tylko pojawiła się pierwsza okazja opuściliśmy Delhi i udali się do Lonawli. Ciężki do zniesienia był to okres. By przejechać całe Indie i dotrzeć do Madrasu, a tam kupić bilet do Australii i dalej kontynuować swą podróż dookoła świata nie mogłem wydać więcej niż 50 USD. Że tak się stało, było zasługą s. Walentyny, nauczycielki miejscowej szkoły salezjańskiej mieszkanki klasztoru, w którym przyjęto nas niezwykle serdecznie, a później przekazała mi listy polecające do Salezjanów w Madras. W czasie tygodniowego pobytu w Lonawli nie tylko trochę odpocząłem, zbierałem ametysty w kraterze wulkanicznym, ale też wysłuchałem zwierzeń Siostry. Wstrząsające to były opowieści, o uprowadzeniu jej ojca przez NKWD- dzistów, deportacji jej rodziny za Koło Polarne 10 lutego 1940 r., katorżniczej pracy przy wyrębie lasu, pełnej dramaturgii wyprawy na południe do Uzbekistanu, pozostaniu siostry gdzieś na stacji w Kazachstanie, śmierci mamy i szczęśliwego przyjazdu do Indii. W trakcie tych zwierzeń czułem się jak kapłan w konfesjonale, tym bardziej, że byłem drugą osobą, której siostra opowiedziała historię swego życia.
Kilka lat później znowu odwiedziłem Indie i siostrę Walentynę. Przybyłem do tego kraju by odwiedzić miejsca związane z wojenną tułaczką polskich sierot. Gdy w trakcie posiłku w Konsulacie Generalnym w Bombaju opowiadałem o celu swej wyprawy, pan Ireneusz Makles - Konsul Generalny ucieszony powiedział to świetnie: Za tydzień po 25 latach starań „Związku Indian” i Konsulatu RP oraz w 50 lecie rozwiązania obozu „Valivade” odbędą się w Kolhapurze wielkie uroczystości i odsłonięcie pomnika polskich dzieci. Powinien pan tam być! Nie wahałem się ani chwili! Pan Ireneusz wręczył mi program uroczystości i zapewnił, że umieści w nim ceremonię pobrania ziemi z pod pomnika na Kopiec J. Piłsudskiego. Gdy 3 lutego1998r. stanąłem w bramie Parku Mahawiry powitał mnie Maharadża H.H. Chhatrapati Spahu oraz Siam Daifart- nauczyciel j. angielskiego w szkole obozowej. Ten ostatni uczynił to po polsku! Uroczystość rozpoczęła się od odegrania przez orkiestrę wojskową Mazurka Dąbrowskiego. Wśród gości było wielu ważnych dostojników państwowych z Indii, był Konsul RP I. Makles i Dębicki z Delhi, trzynastu byłych mieszkańców obozu Valivade z Wlk. Brytanii, jeden z USA i ani jeden z Polski. Zabrakło też ówczesnego Ambasadora RP Krzysztofa Mroziewicza! Warto wspomnieć, że całość ( a więc i ceremonie pobrania ziemi) transmitowała centralna telewizja w Delhi.
Na Bliskim Wschodzie
Po opuszczeniu Rosji nie skończyły się „podróże” uratowanych, ale nie były to już wędrówki w różnych kierunkach o chłodzie i głodzie, ostatkiem sił, w strachu i męczarniach. Teraz były wyjazdy zorganizowane do określonych miejsc daleko od działań wojennych. Podróżowały w odpowiednio zorganizowanych transportach, czasem płynęły przez morza i oceany statkami konwojowanymi przez okręty wojenne. „Uczyły się geografii bez książki”. Dla dzieci, które odbywały podróż z matkami był mniejszy stres niż dla sierot. Starsze dzieci zostały skierowane do szkół junackich na Bliskim Wschodzie. Trzeba było dać młodzieży sposobność do nauki pod opieką wojska. Do Palestyny odbywały podróż samochodami osobowymi przez Persję, Irak i Transjordanię z dłuższym postojem nad j. Habanija k. Bagdadu Już w maju 1942 r. przybyły tam pierwsze grupy junaków. Wkrótce dołączyła młodzież, która dotarła na Bliski Wschód innymi drogami. Junaków rozesłano do szkół rozmieszczonych po całej Palestynie i w Egipcie. W czasie pielgrzymki do „Ojczyzny Jezusa” w 2011 r. odnalazłem ślady jednej z nich: Przy bazylice Zwiastowania NMP w Nazarecie znajduje się płyta pamiątkowa przypominająca, że tu znajdowała się szkoła i gimnazjum dla młodszych ochotniczek. Opinie władz angielskich o poziomie nauczania w tych szkołach były bardzo pochlebne. Szkoły junaków i młodszych ochotniczek opuściły Bliski Wschód pod koniec 1947 r. przenosząc się do Wielkiej Brytanii, gdzie były specjalnie przygotowane obozy. Po roku przeszli przeważnie do szkól polskich, a część do zawodowych angielskich szkół lotniczych.
W Afryce Wschodniej
W 1942-43 r. w Kenii, Ugandzie, Tanganice rozmieszczono 13 tys. Polaków, a w RPA i Rodezji 5 tys. Wyjazd na Czarny Ląd budził najwięcej obaw i niepokoju. Wyjazd w nieznane, gdzie panuje niezdrowy, malaryczny klimat, gdzie jest dużo robactwa i insektów, do królestwa dzikich zwierząt i prymitywnych ludzi był niezbyt optymistyczną wizją, a nawet spowodował panikę i bunt. Z wyznaczonych 500 osób z zaplanowanego pierwszego transportu pod osłoną nocy zbiegło przeszło połowę kobiet i dzieci. Wykłady o Afryce i relacje tych, którzy już tam byli sprawiły, że powoli znikały obawy przed wyjazdem. Z Teheranu wywożono dzieci do Ahwazu nad Zat. Perską i Karaczi, a stamtąd statkami do Afryki. W obawie przed japońskimi łodziami podwodnymi i lotnictwem były konwojowane przez angielskie okręty wojskowe. Dzieciom obcy był lęk przed nieznanym i potrafiły cieszyć się z licznych atrakcji, które czekały na nich na trasie. To ryby latające, to chrzest równikowy, to interesujące konstelacje gwiezdne nieba Południa, to żarłoczne mewy latające nad głowami, nieustannie towarzyszące im delfiny, niby żywe torpedy, czy niezliczona ilość ludzi o odmiennym kolorze skóry, innej kulturze, religii i tradycji. W niejednej dziecięcej głowie rodziły się więc sceny wspaniałych przygód na kontynencie afrykańskim, niczym z „Pustyni i puszczy” H. Sienkiewicza.
Statki zawijały przeważnie do Mombasy w Kenii , a stamtąd pociągami i autobusami rozjeżdżali się po całej Afryce Wschodniej. Najbardziej przyjaznym klimatycznie krajem była Kenia. Tu na wysokości blisko 2 km. panował klimat zbliżony do europejskiego. Ale tam umieszczono kilkanaście tysięcy jeńców włoskich. Dzieci z nad Wisły wywieziono dalej i pozostały tam przez siedem lat. Był to wystarczająco długi okres by przyzwyczaić się do cudownej afrykańskiej roślinności, bogatego świata zwierząt, gdzie raz jest się myśliwym, a innym razem ofiarą, do biednych, leniwych i życzliwych Murzynów, do komarów, mrówek, termitów itp. Aby przeżyć trzeba było poznać liczne niebezpieczeństwa tego kontynentu i zaprzyjaźnić się z nimi.
W obozach dzieci miały się uczyć, odpoczywać i starać się zapomnieć o sowieckim piekle. Dla nikogo nie było obowiązku pracy, ale kto chciał, mógł znaleźć sobie zajęcie czy to na farmie, w szpitalu, w magazynach, w biurze, w kuchni czy w szkole. Trudnym do rozwiązania był w Afryce problem odpowiednich kadr medycznych, katechetów i nauczycieli..
Każdy z 22 obozów afrykańskich był inny, większe i mniejsze; od ok. 400 osób do blisko 5 000. Zamieszkało w nich prawie 20 tys. osób, w tym ok. 4 tys. mężczyzn, 6 tys. kobiet, 8 tys. dzieci i blisko 2 tys. dziewcząt.
Największy był w Tengeru w pobliżu Mt. Meru niedaleko Kilimandżaro. Postanowiłem go odwiedzić. Od ks. Wojtka Kościelniaka z Kiabakari otrzymałem „listy polecające” do mieszkającej w pobliskiej Aruszy polskiej pary Sabina Szeliga i Edward Wójtowicz. Przybyli tu z Rosji. Od Wojtka otrzymałem adres p. Edwarda, typowy dla Afryki i kilku krajów Azji : Arusza P.O. Box 171. Właściwie nic on mi nie dawał. Na szczęście p. Edward był kiedyś znanym tu rzeźnikiem i pierwszy zagadnięty Murzyn potrafił dość dokładnie określić gdzie on mieszka. Polska para dorobiła się tu sporego majątku. Niestety w czasach „reformacji ustrojowej”, „upaństwowiono” niemal wszystko. Pozostał tylko dom z ogrodem. Pan Edward dalej na znacznie mniejszą skalę zajmował się swą profesją, zaopatrując w mięsa i wędliny tylko znajomych i sąsiadów. Ku mojemu zaskoczeniu przyjął mnie tu bardzo chłodno. Przydzielono mi malutki pokoik, w której była ogromna warcząca zamrażarka. Spać się nie dało. Niechętnie rozmawiano ze mną i oczywiście nie podwieziono mnie do Tengeru ( choć z Aruszy to zaledwie kilkanaście km. ) Musiałem radzić sobie sam. Po trzech dniach, gdy rano wyjeżdżałem do Dar es Salam p. Edward przepraszał mnie za ten nietakt : „ Przed panem byli u mnie inni Polacy…” Nie chciałem by kończył bo już wielokrotnie opowiadano mi w różnych krajach o skandalicznym zachowaniu tzw.polskich podróżników i emigracji postsolidarnościowej. To ci ludzie przyczynili się w znacznej mierze do tego, że przekroczenie progów gościnnych polskich chat było coraz bardziej utrudnione. W Aruszy więc musiałem sobie radzić sam! Najpierw pieszo udałem się na Dworzec Autobusowy, kupiłem bilet i wsiadłem do pojazdu.
Wysiadłem z autobusu w samym środku Afryki. Kierowca wskazał mi palcem drogę. Ruszyłem w tym kierunku, ostrożnie rozglądając się wokoło. Samotny biały na takim bezdrożu, do tego z kamerą i aparatem fotograficznym, to łatwy cel . Bałem się. O odwrocie jednak nie było mowy. Do Tanzanii przybyłem głównie po to by odwiedzić Tengeru. Po kilku kilometrach marszu zobaczyłem bramę, budynki, a później tubylców, Masajów? Zacząłem chodzić od domu do domu, pytając o to co kiedyś tu było. Niestety nikt z dzisiejszych mieszkańców nie pamiętał, a może nie chciał mi powiedzieć jak ta murzyńska wieś wyglądała w czasie gdy w swej tułaczej wędrówce zatrzymało się tu kilka tysięcy dzieci z odległego „Kraju nad Wisłą”. W końcu spotkałem miejscowego, który mnie tam zaprowadził.
Szliśmy przedzierając się przez gęstą dżunglę. Widać, że rzadko tu ktoś zaglądał. Około dwustu kamiennych nagrobków kryło się w wysokiej trawie. Obok rzymsko- katolickich było kilka prawosławnych i żydowskich. Przyklęknąłem na chwilę, a później wszystko sfilmowałem, zrobiłem kilka zdjęć i pobrałem garstkę ziemi na Kopiec Marszałka w Krakowie.
Z innych obozów, które udało mi się odwiedzić w czasie trzymiesięcznego pobytu w Afryce Wschodniej to Digllefold, Livingstone, Lusaka, Marandella, Morogoro, Nairobi, Koja i Oudshoorn w RPA. Początkowo Anglicy nie bardzo chcieli wysłać dzieci z katolickiej Polski do protestanckiego kraju. Dopiero na początku na początku 1943 r. jak mi opowiadali Polacy w Kapsztadzie został wysłany pierwszy transport. Informację tę trzymano przez wiele lat w ścisłej tajemnicy, gdyż wyprawa zakończyła się tragicznie. Statek został zatopiony przez łodzie podwodne w okolicach Madagaskaru i wszyscy zginęli. Drugi transport z około 500 osobami dotarł szczęśliwie do brzegów Afryki Płd. Choć nie wszystkie warunki jakie stawiali Anglicy zostały spełnione, jednak wyrażono zgodę na wyjście na brzeg. W Oudshoorn utworzono obóz zwany Domem Dzieci Polskich. Początkowo pobyt dzieci był finansowany przez rząd londyński, później przez władze RPA, Polonię USA i Argentyny oraz miejscowych farmerów. Gdy w 1945 r. zachodni alianci cofnęli uznanie rządu londyńskiego, opiekę nad dziećmi w Afryce przejęła najpierw UNRRA, a później IRO , ale najcenniejsza była pomoc NCWC- CRS- charytatywna organizacja amerykańskiego USA.
Specjalnie z Kapsztadu przybyłem do George, a tam nie znalazł się ani jeden Polak, (choć byłem gościem Rady Polonii Afryka Południe, a miejscowa Polonia była ogromnie zamożna i niejednokrotnie odbywali wyprawy po wiele setek kilometrów) by pokazać mi były obóz. Uczyniła to Francuzka Delacroix… Nikt ze spotkanych „kombatantów” w pobliskim George nie był i zupełnie nie interesował się byłym obozem. „Zasługą” polskich kombatantów i emigracji postsolidarnościowej było i to, że w Oudshoorn nikt o polskich sierotach nie pamiętał. Nawet w miejscowym muzeum bardzo niewiele było pamiątek z obozu, a było całe wyposażenie synagogi.
W Meksyku
Rząd emigracyjny pragnąc ocalić jak największą liczbę dzieci zwrócił się z prośbą do władz USA, gdzie mieszkała liczna dość zamożna polska grupa etniczna. Istniała więc realna szansa przyjęcia znacznej liczby sierot. Niestety Ameryce bardziej była potrzebna Rosja, zwłaszcza w wojnie z Japonią na Dalekim Wschodzie niż osierocona Polska, tym bardziej, że była to kulminacja „miodowych miesięcy” w stosunkach między USA, a Rosją. Wychudzone, wygłodzone i schorowane dzieci były poważnym oskarżeniem sowieckiego alianta. W tej sytuacji rząd USA poparł ideę przyjęcia ok. 20 tys. Polaków z obozów w Persji w sąsiednim Meksyku. Jednak w dwóch transportach w 1943 r. przybyło zaledwie nieco ponad 1 500 osób. Więcej dzieci nie wpuszczono. Wypłynęły z Zatoki Perskiej do Bombaju i Nowej Zelandii, a po dwóch miesiącach do Kalifornii. Tam zatrzymały się kilka dni, po czym pociągiem wywieziono ich do Meksyku. Przybyszów osiedlono w kolonii Santa Rosa koło miasta Leon. Przydzielono im zabudowania farmerskie i opuszczony młyn. Były tam warunki dalekie od komfortu; ponure pomieszczenia, wilgoć. Z biegiem czasu dzięki pracowitości i talentom przybyszów powstały boiska sportowe, pływalnia, ogród, szkoły. Obóz był utrzymywany przez Rząd polski, Radę Polonii Amerykańskiej i amerykański Caritas. Po wojnie gdy na żądanie Sowietów i rządu komunistycznej Polski zaczęto likwidować obóz, część matek z dziećmi wyemigrowała do Kanady, Argentyny i Wlk. Brytanii, część przygarnęły rodziny z USA, a 40 dzieci zatrzymało się w schronisku na przedmieściach Meksyku.
Gdy jesienią 1999 r. postanowiłem odwiedzić Santa Rosę miałem w pamięci słowa jednej z jej mieszkanek Anny Żarneckiej. „Gdy statek przypłynął do Los Angeles i wyszliśmy na brzeg byliśmy bardzo szczęśliwi. Odwiedzali nas mieszkający tu Polacy i Amerykanie. Przynosili zabawki, słodycze, odzież. Sądziliśmy, że tu zostaniemy, niestety po kilku dniach załadowano nas do pociągu i znowu wywieziono na pustynie, która przypominała tamtą z Azji. Na szczęście ludzie byli tu inni, bardzo nam życzliwi. W Santa Rosa przywitała nas orkiestra Mazurkiem Dąbrowskiego.
Przed wyruszeniem w drogę odwiedziłem Ambasadę RP w Mexico City by zaczerpnąć trochę informacji na temat dawnego obozu. Niestety nikt z pracowników tam nie był. Zdany więc byłem na własne siły. Luksusowym autobusem udałem się do miasta Leon. Na trasie kontroler biletów powiedział kierowcy gdzie mnie wysadzić. Później podjechałem jeszcze ok. 5 km. innym autobusem, a do celu doprowadzili mnie młodzi Meksykanie. Na miejscu dawnego obozu było kolonia dzieci prowadzona przez salezjanów. Tam bardzo serdecznie przyjął mnie Padre Martinez- Dyrektor Ciudad del Nino Don Bosco ( Miasta dzieci- Don Bosco), a po ośrodku oprowadził jego brat Gabriel. Pokazał mi tablicę pamiątkową z okazji 50- lecia rozwiązania obozu w 1946 r.- 1996 r. Przetrwało jeszcze boisko sportowe, szkoła, internat, budynki administracyjne i kaplica. Natomiast rozebrano kuchnię, jadalnię i sale sypialne, a na ich miejscu wybudowano pracownie stolarskie, elektryczne, muzyczne i komputerowe, ( tę ostatnią w 1997 r. odwiedził Lech Wałęsa )
Miałem nadzieję, że zatrzymam się tu co najmniej jeden dzień, niestety mimo miłego przyjęcia przez Padre Martineza nie poczęstowano mnie nawet wodą, a poczciwy p. Gabriel po pobraniu ziemi na Kopiec J. Piłsudskiego w Krakowie starym zdezelowanym samochodem odwiózł mnie do miasta.
W Nowej Zelandii
Gdy w 1993 roku odwiedziłem Nową Zelandię już na początku pobytu zetknąłem się z „Dziećmi Pahiatua”. Było to 25 kwietnia 1993 r. w Wellingtonie w nowozelandzkie święto państwowe ANZAC DAY, a później 3 Maja! Pamiętam jak była prezes Stowarzyszenia Polaków w N.Z. Iza Choroś zaintrygowana moją samotną wyprawą dookoła świata i pobytem w Isfahanie powiedziała: „Prawie wszyscy przybyliśmy z tego miasta. Tam był nasz obóz przed wyjazdem do N.Z.”, a dalej: „1 listopada 1944 r. do portu w Wellingtonie zawinął statek USA „ Gen. Randoll”. Na jego pokładzie wracali z wojny australijscy i nowozelandzcy żołnierze oraz 734 polskie sieroty w wieku 4-14 lat i 105 osób personelu! Niektóre dzieci nie znały swego miejsca urodzenia, imienia i nazwiska … Na powitanie polskich sierot przybył premier Peter Fraser, a na trasie przejazdu do Pahiatua były ustawione tysięczne tłumy (wg. p. Stanisława pociąg jechał bardzo wolno, a ludzi przewożono z miejsca na miejsce by wszędzie ktoś machał chusteczką!) Ok. 140 km. na północ od stolicy w dawnej bazie jenieckiej dla Japończyków urządzono obóz; ulicom, sklepom, szkołom i innym instytucjom nadano polskie nazwy, a osadę nazwano : „PAHIATUA THE LITTLE POLAND”.
W czasie swego pobytu w N. Z. odwiedziłem Pahiatua z byłym mieszkańcem obozu Stanisławem Manterysem! Wówczas było tam pastwisko, jeden barak, ruiny byłej kaplicy, pomnik poświęcony polskim dzieciom, rzeka gdzie dzieci się kąpały, lasek gdzie się bawiły…
W rozmowie z byłymi mieszkańcami Pahiatua zdumiewała mnie ich znakomita polszczyzna. Skąd się to wzięło? Wszyscy wspominali: „Wychowywano nas w duchu miłości do utraconej Ojczyzny. Dzieci najchętniej uczyły się języka polskiego, historii i geografii. Polski personel robił wszystko by się nie asymilowały w nowym środowisku i w przyszłości wróciły w swe rodzinne strony.” A jednak gdy wojna się skończyła, nie było już gdzie wracać / wschodnie rejony Polski na mocy układów jałtańskich zostały włączone do Rosji! / … i wszystkie, które osiągnęły pełnoletność w chwili rozwiązania obozu podjęły dramatyczną decyzję pozostania w Nowej Zelandii! Tam ukończyły szkoły, założyli swe rodziny i pracowali dla nowej ojczyzny!Za gościnność i życzliwość płacili swą pracowitością, skromnością, licznymi talentami rozsiewając dookoła nieuchwytny urok polskiej kultury! To ona stanowi dla nich skarb najcenniejszy, nieprzebrane źródło myśli, natchnienia i czynów!
Przełożona pewnego nowozelandzkiego zakładu zwierzała się kiedyś, że: dzieci polskie wniosły do jej szkoły nieznaną dotąd atmosferę pogody i wesela: „Co za szczęśliwa wojna, która do nas dzieci polskie sprowadziła”.
W Nowej Zelandii spędziłem prawie półtora miesiąca. Choć najwięcej czasu w gronie „Dzieci Pahiatua” jednak gościł mnie u siebie w domu oficer z pod Monte Cassino- Józef Kaczoń, a najwięcej pomocy doświadczyłem ze strony Krysi i Gustka Iwanków, z powojennej emigracji mieszkających w Petone, na przedmieściach Wellingtonu. Z ogromną sympatią wspominam też p. Mikołaja Polaczuka, jednego z najbardziej znanych Polaków w Nowej Zelandii i jego wyborny salceson, którym ciągle mnie raczył. Z pobytu w tym pięknym i tak gościnnym dla Polaków kraju w pamięci utkwiło mi coś szczególnego. Przed moim przyjazdem na antypody z okazji międzynarodowego roku emigranta Dawid Miling- kustosz muzeum w Petone zorganizował wystawę poświęconą emigrantom z Grecji. Po upływie pół roku zwrócił się z prośbą do mieszkających tu Polaków propozycją urządzenia podobnej ekspozycji poświęconej przybyszom z Polski. Powstał cztero-osobowy komitet, którego zadaniem było zbieranie dokumentów i pamiątek. P. Dawid, obserwował od wielu lat Polaków, ich życie, obyczaje, zachowanie, stroje. Interesował się najnowszą historią Polski. Jak mnie sam zapewniał, nie pytał nikogo o radę bo to miała być wystawa Nowozelandczyka i adresowana dla nowozelandzkiego odbiorcy. Wchodzącego przy wejściu witały dwie postacie obok krzyża – św. Maksymilian M. Kolbe i Żyd, a tytuł wystawy wielce wymowny: „ŻYCIE W DWÓCH ŚWIATACH”.
Zapomniana Odyseja
O jeszcze jednej rzeczy wspominając przybycie polskich sierot do Nowej Zelandii nie wolno zapomnieć: Nakręcono tam pierwszy film dokumentalny poświęcony wojennej tułaczce polskich dzieci ( podobno byłem drugą osobą w Polsce, która otrzymała jego kopię).
Na następny podobny czekałem prawie 10 lat. Oto dwie młode panie- Aneta Naszyńska i Jagna Wright z Wielkiej Brytanii – na zamówienie fundacji „Czego nigdy nie powinniśmy zapomnieć” zrealizowały film dokumentalny „A Forgotten Odysey” ( Zapomniana Odyseja ) o tragicznych losach blisko dwóch milionów Polaków, którzy w bydlęcych wagonach zostali wywiezieni w głąb Rosji. Tylko dlatego, że byli Polakami, zostali skazani na katorżniczą pracę, bytowanie w potwornych warunkach, na powolną zagładę. Dzięki emisji tego filmu w czerwcu 2002r. mieszkańcy w Chicago po raz pierwszy dowiedzieli się, że po agresji hitlerowskiej 1.09.1939r. nastąpiło zdradzieckie uderzenie ze Wschodu 17 09.1939r. Później były masowe deportacje ludności cywilnej na Sybir i za koło polarne. Gdy Niemcy w czerwcu 1941r. wkroczyli do Rosji Stalin zdążył już wymordować dziesiątki tysięcy polskich oficerów i inteligencji. Niewielkiej części z ocalałych udało się opuścić „nieludzką ziemię”! Od ich wyjścia minęło 60 lat, utracili ojczyznę, dobytek, bliskich, doświadczyli niewyobrażalnych cierpień i upokorzeń, także po opuszczeniu Rosji! A co tu mówić o tych co pozostali za Kołem Polarnym, w Kazachstanie nad Kołymą…
Niestety w Polsce nawet w czasach III RP w myśl poprawności politycznej nie nakręcono ani jednego podobnego filmu jak w Nowej Zelandii. Na szczęście wydano trochę książek dotyczących tego tematu.
E P I L O G
Wędrując po świecie często spotykałem Polaków. Niemal zawsze opuszczali swe rodzinne strony ze względów politycznych lub ekonomicznych. W tej sytuacji tęsknota za ojczyzną nawet dla tych, którym udało się coś osiągnąć za granicą jest zawsze bardzo trudna do zniesienia! A co tu mówić o małych, niewinnych dzieciach polskich, które w czasie II wojny światowej i po jej zakończeniu tułały się o całym niemal świecie. Ich deportacja w głąb Rosji, katorżnicza praca, bytowanie w nieludzkich warunkach, głód, choroby, utrata najbliższych i wreszcie niełatwa droga do wolności, do odzyskania godności jest wielkim oskarżeniem panujących na świecie systemów totalitarnych nazizmu i komunizmu.
Ich droga życia z Wolnej Polski prowadziła przez Sybir, stepy Uzbekistanu, bezdroża Bliskiego Wschodu, Afrykańską dżunglę, pustynię Sonora w Meksyku i lasy Antypodów. Któż jest w stanie sobie wyobrazić, opisać ogrom nikomu niepotrzebnych cierpień. Kto jest w stanie wytłumaczyć tym małym niewinnym kiedyś istotom dlaczego tak okrutnie ich potraktowano? Tylko niewielki procent dzieci udało się uratować, niektórym udało się wrócić do Wolnej Polski, ale już innej niż tej, którą przyszło im opuścić. Stało się to dzięki dziwnemu zrządzeniu Opatrzności Bożej jaką była agresja Niemiec na Rosję w 1941 r. i w konsekwencji tzw. „amnestii” oraz pomocy wielu życzliwych ludzi na całym świecie cudzoziemców i Polaków. Na początek wymienię obcokrajowców, tych najbardziej ofiarnych, którzy pokochali polskie sieroty i Polskę- ich Ojczyznę: Maharadża Jam Saheb Digvijay Siuhjieg, brytyjski płk. A.Ross, premier Nowej Zelandii P. Frazer, Ambasador Wlk. Brytanii Anthony Eden. A Polacy: Eugeniusz i Kira Banasińscy, Hanka Ordonówna, Tadeusz Lisicki, ks. Zdzisław Peszkowski czy ks. Lucjan Z. Królikowski.
Niektóre z tych osób w czasie swych peregrynacji po świecie dane było mi poznać osobiście.
Duże wrażenie zrobił na mnie ks. Łucjan Z. Królikowski, autor bodajże najlepszej książki poświęconej polskim sierotom- „Skradzione dzieciństwo”. Po raz pierwszy polecono mi ją w 1993 r. w Nowej Zelandii. Po latach spotkałem go w Krakowie na Targach książki gdzie opowiedział mi historię swego życia. Urodzony w Nowym Kramsku koło Zielonej Góry. Wstąpił do zakonu franciszkanów. We Lwowie rozpoczął studia filozoficzne w 1938r. W 1940 r. został aresztowany przez NKWD i wywieziony na Syberię. Po „amnestii” ukończył Szkołę Podchorążych Artylerii w Kirgistanie. Przez Persję i Irak przybył do Bejrutu gdzie skończył studia teologiczne i pełnił rolę kapelana w Egipcie, a później w obozie w Tengeru. Po rozwiązaniu obozu zabrał ze sobą 150 dzieci i przez Włochy i Niemcy mimo starań władz PRL-u wywiózł do Kanady. Nazwano go największym „kidnaperem XX w.” Za oceanem zajmował się ich wychowaniem, aż do pełnoletności, kiedy dzieci zwróciły się do księdza, towarzysza ich tułaczki po świecie by im opowiedział, by opisał historię ich życia. Tak wiele z tego co doświadczyły nie rozumiały. I tak zrodziła się idea napisania „Skradzionego dzieciństwa” niezwykłej biografii, niezwykłych dzieci, których lata dzieciństwa minęły na „nieludzkiej ziemi”, w „nieludzkich czasach”.
W tym roku mija 70 rocznica ich wyjścia z Rosji. Nie zapominajmy nich. O tych, którzy może gdzieś daleko od Ojczyzny czują się zagubieni wśród obcych, wyalienowani, jak obywatele drugiej kategorii. Namiastkę szczęścia i poczucia bezpieczeństwa daje im kultywowanie ojczystej kultury i języka . Pamiętam słowa wieloletniej prezes Stowarzyszenia Polaków w Nowej Zelandii Izy Choroś: „Co za szczęście mieć dzieci, które mówią po polsku!”
Znajomość naszych dziejów daje poczucie dumy i własnej wartości, ułatwia życie wśród obcych, uwalnia z tak krępującego, zupełnie nieuzasadnionego i tak niesprawiedliwego poczucia kompleksu „polskości”! „Im lepiej poznaję dzieje naszej Ojczyzny tym bardziej jestem dumna, że jestem Polką”! Powiedziała mi kiedyś córka Jadwiga mieszkająca w Berlinie.
Władysław Grodecki
A na koniec ciekawostka:
W Pahiatua wybudowano dla nich osiedle nazwane "Małą Polską" - piękny gest, któy uratował tysiące dzieci:. Przeczytaj artykuł o dzieciach uratowanych z syberyjskiej zsyłki na portalu Niezwykłe.com: